×

Múm – Smilewound

Dokonania tego Islandzkiego zespołu są przez wielu słuchaczy bagatelizowane. Zaczęło się od Summer Makes Good, któremu dostało się za to, że jest zbyt podobny do poprzednika. Z kolei (już przed ostatnie) „Sing Along To Songs You Don’t Know” posiada metkę; ‘to już w zasadzie nie Múm a teksty typu „if I were a Fish and you were a seashell…” – twórcy mogą wsadzić w… trąbę.’ Jest w tym pewna nielogiczność, która poważnie mnie zastanawia: nie ma lepszego kawałka do zainteresowania tym zespołem niż Húllabbalabbalúú – uwierzcie, sprawdzone na niejednym! Uważam, że na tle zbiorowej fascynacji Sigur Rós*, które latami w gruncie rzeczy grało w jednej niszy – Múm jest zdecydowanie niedocenioną grupą, której należy się zdecydowanie więcej uwagi niż dotychczas.

Po wielu roszadach składu i stylu, Múm wraca z płytą stanowiącą swoiste podsumowanie swojego dorobku. Powróciła jedna z osławionych bliźniaczek (Gyða), są tu też ich wieloletnie zastępczynie, dźwięki z syntezatora występują tu w stopniu porównywalnym, do symfonicznych instrumentów. Krótko mówiąc: płyta brzmi jak Múm.

Tym razem nie ma więc zaskoczenia.

Z pewnością jest to zarzut w stronę albumu, gdzie brakuje trochę przewodniego konceptu, który na poprzednich krążach zawsze był obecny. Owszem, tytuł sugeruje pewną świadomą rozbieżność materiału. Odczuwa się tu jednak brak zorientowania na konkretny akcent, co powoduje rozmycie (gęstej niegdyś) atmosfery. Nie znaczy, to, że nastroju nie ma – krążek posiada delikatną jesienną aurę, już nie tak ‘dziecięcą’ jak to było ostatnimi czasy, ani nie tak intymną i poważną jak najsłynniejszym Finally We Are No One, lecz wciąż subtelną.

Największą fuzją wypróbowanych niegdyś konwencji jest „Girls Colide” – przenikają się tutaj starsze dokonania z nowszymi zarówno wokalnie, jak i aranżacyjnie. Męski wokal znany z poprzednika, pojawia się na Smilewound tylko raz – właśnie tutaj. Syntezatorowe dźwięki rodem z debiutu stanowiące podkład pod lekką balladę tworzą ogromny dysonans podczas pierwszych odsłuchów. Jest to jednak mocny punkt płyty.

Gyða powróciła by błyszczeć. Mamy tu „Slow Down” śpiewane na specyficznym wydechu, nadającym jej wokalowi niespotykanej delikatności. Podobnie jest na „One Smile”, gdzie nieco rozmyty na tle dynamicznego instrumentalnego brzmienia, może skojarzyć się z wiatrem. Końcowa kołysanka swoją melodią zdecydowanie może kojarzyć się polskimi: jeśli gdzieś jest wyrażony najmocniej tytułowe „Smilewound” to właśnie tutaj. Do tego mamy przesympatyczny, stanowiący swoisty pomost pomiędzy poprzednikiem „Sweet Impresions”. Mocnych punktów na nowej płycie nie brakuje, nie jest to jednak – wbrew pozorom – płyta prosta. Potrzeba nieco czasu na oswojenie się z większością kompozycji.

Zachodzę w głowę czy nie jest to ich ostatni album. Tak to wygląda; na ładne pożegnanie, swoistą stypę po dawnej twórczości. Taki muzyczny zmierzch, który stanowi idealną klamrę wraz z debiutem, który – chyba nie tylko mi – kojarzył się z bajkowym porankiem.

Czy mam rację? Czas pokaże.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Najwięcej głosów
Opinie w linii
Zobacz wszystkie komentarze
0
Chętnie poznam Twoje przemyślenia, skomentuj.x