Washed Out – Paracosm
Przypadek Ernesta Greene’a, jest dziwny, bowiem zasłynął on z dwóch EP-ek* nagranych – jak twierdzi – we własnej sypialni. Dźwięk na nich jest niskiej jakości, aż do granic przyzwoitości, a mimo to, słucha się tego niesamowicie. Minialbumy opierały się na nostalgii, aurze tęsknoty za latami osiemdziesiątymi, czego już późniejsze pełnoprawne albumy nie posiadają. I cholera! Greene popełnił w moim odczuciu błąd spiesząc się z ich wydaniem, bo po pierwsze – z ich połączenia powstała by płyta roku, a po drugie…
Aż głupio pisać, że Paracosm, to jego druga pełnoprawna płyta! Utworom Washed Outa zawsze towarzyszyła ogromna doza wakacyjności i tak jest również tutaj. Już lekko ponad minutowy wstęp jest teleportem do tropikalnej wyspy – ćwierkanie ptaków, kojąca muzyka, spokój, potem wybuch i mamy najcieplejszy i chyba najbardziej radiowy kawałek Greene’a w karierze. Pierwsze trzy indeksy wywołują opad szczęki pieczołowitą produkcją. Szok! Instrumenty są ładnie odseparowane, wokal Greena czysty, dźwięków jest zaś mnóstwo, przestrzeń muzyczna: spora, do czego w pewnej mierze przyczyniają się dograne dźwięki rozmów na świeżym powietrzu.
Od Weightless wraca Washed Out znany z poprzedniego albumu i produkcja z powrotem jest już bardziej rozmyta. Nadal czuje się jednak postęp w stosunku do poprzednich płyt. Dźwięk jest czystszy, nie można o Paracosm napisać, że to muzyka Lo – Fi.
Choć postępy Greene’a cieszą, mam wrażenie, że stopniowo idzie w banał. Kiedy już odchodzi klimat letniej fety i wraca do nastroju poprzednika, przeważnie czegoś tu brakuje. Nie ma ani intymności pierwszej płyty, ani tęsknego klimatu retro epek. W utworze All I Know refrenem jest zmodyfikowana melodia z singla Amor Fati, potem z kolei brak zaskoczeń. Choć oba utwory są bardzo miłe dla ucha, warto odnotować zjadanie własnego ogona.
Green zamiast na wakacyjność z elementami, postawił na wakacyjność do potęgi trzeciej. Sprawia to problem, bo tworzy to płytę zdecydowanie najbardziej jednowymiarową z całego dorobku producenta. Washed Out mnoży kompozycje w stylu poprzednika, ale są one pozbawione pierwiastka nieoczywistości. O ile aura muzyki reggae była w przypadku singla strzałem w dziesiątkę, tak potem zabrakło pomysłów, żeby stworzyć coś aranżacyjnie zaskakującego.
Mimo wad, jest to naprawdę dobra płyta posiadająca rewelacyjne przejścia, do kolejnych utworów. Album, słucha się więc w całości przyjemnie. Niestety jest wtórna i dlatego aktualnie jestem bardziej ciekaw poczynań – niezwykle podobnego jeśli chodzi o temperament muzyczny – producenta o pseudonimie Nightlands. Polecany w styczniu debiut pt. Oak Island jest naprawdę ciekawą pozycją – co prawda o wiele bardziej nierówną od Paracosm, ale posiadającą więcej świetnych utworów. Aż wstyd, że w lutym potraktowałem ten album tak lakonicznym opisem. Cóż decyzję o powstaniu MA podjąłem pod koniec stycznia, a opisy piętnastu płyt powstawały w dwa dni… Więc od początku!
Za pseudonimem Nightlands kryje się pochodzący z Filadelfii multiinstrumentalista Dave Hartley z nagrywający muzykę we własnej sypialni…